Kilka tygodni przed podjęciem decyzji co zamierzam robić w nadchodzące wakacje, obiło mi się o uszy, że istnieje taki program jak „Camp America”, który oferuje studentom wyjazd do Stanów – praca, zwiedzanie, mega wspomnienia – to coś dla mnie, pomyślałem. Następnego dnia, jak co dzień, wstałem na zajęcia i wydawało mi się, że będzie to zwyczajny dzień – wykład, ćwiczenia, wykład. Myliłem się jednak. Wchodząc do budynku, w którym miał odbyć się wykład, zostałem zaczepiony przez pewną osobę… „Pewnie znowu chce mi polecić jakiś bank” – pomyślałem. W tym samym momencie spostrzegłem, że dziewczyna ma koszulkę z napisem „Camp America”. Okazało się, że i owszem, chce mi coś doradzić, a mianowicie: jak spędzić niezapomniane wakacje. Uznałem to za znak. Tego samego dnia zalogowałem się na stronę i zacząłem wypełniać formularze aplikacji. Tak oto zaczęła się moja przygoda ze Stanami.
Od ukończenia przeze mnie pełnej aplikacji minęło zaledwie kilka tygodni, aż tu pewnego styczniowego dnia wchodzę na swój profil na stronie programu, patrzę, a tu pojawiła się nowa informacja: YOU HAVE BEEN PLACED! Mojemu szczęściu nie było końca. Od tego dnia nie było godziny, żebym nie myślał, jak będzie w Stanach. Codziennie skrzętnie planowałem swoją podróż po pracy na campie. Nabrało to szczególnej wagi, gdy kilka dni późnej moja dziewczyna również dostała pracę na campie! Obydwoje każdą wolną chwilę spędzaliśmy szukając ciekawych miejsc na naszą wspólną podróż po Stanach Zjednoczonych. Dni mijały bardzo szybko, a perspektywa zobaczenia Nowego Jorku stawała się coraz bardziej realna.
Szał przedwyjazdowy rozpoczął się już w połowie maja, kiedy to zacząłem myśleć, co właściwie mam zabrać do tej Ameryki. Po kontakcie z szefem Campu wiedziałem mniej więcej, jakiej pogody się spodziewać, jednakże byłem przygotowany na wiele ewentualności. W końcu nadszedł upragniony czerwiec. 9 czerwca, 5:50 – wylot z Polski, 12:15 – przylot do Nowego Yorku. Rozpoczyna się podróż życia. Następnego dnia wraz z innymi ludźmi, którzy również mieli pracować na moim campie, wspólnie wyruszyliśmy do naszego docelowego miejsca – CAMP MARIST, NEW HAMPSHIRE.
Po przyjeździe, wraz z moimi nowymi znajomymi, ochoczo zabrałem się do pracy. Nasz nowy szef o imieniu Ernie pokazywał nam, co przez następne kilka tygodni będzie należało do naszych obowiązków. Mieliśmy również czas na poznanie naszego ośrodka. Tak zaczęły mijać tygodnie, praca szła ekipie coraz szybciej, poznaliśmy całą obsługę campu, a w wolnym czasie większość pobliskich miejscowości. Podczas pracy odbywały się liczne imprezy, organizowane dla dzieci przebywających w ośrodku, oczywiście z udziałem personelu. Już w pierwszym tygodniu naszego pobytu zostaliśmy „rzuceni na głęboką wodę”, ponieważ tradycją mojego campu jest tzw. International Day, w którym wszyscy pracownicy nie mieszkający na stałe w Ameryce przedstawiają dzieciom państwo, z którego pochodzą.
W czasie wolnym pomiędzy zadaniami w pracy oraz w tzw. „day offy” mieliśmy możliwość korzystania z licznych atrakcji, które były dostępne na naszym campie, dzieki czemu np. „nauczyliśmy się” 😉 grać w tenisa. Jeździliśmy również na gokartach, często też spędzaliśmy czas nad jeziorem: kajaki, trampolina wodna, czy też po prostu wygrzewanie się na plaży. Podczas pobytu na campie, udało mi się również spełnić jedno z największych moich marzeń, zwiedziłem Maine – jako fan książek S. Kinga bardzo chciałem zobaczyć ten „tajemniczy” stan.
Dni mijały coraz szybciej, niepostrzeżenie zbliżał się koniec pracy, nadchodziło upragnione zwiedzanie Stanów – Boston, Nowy Jork, Filadelfia, Waszyngton, wszystko zaplanowane. To, o czym marzyliśmy razem z moją dziewczyną, spełniło się! Spędziliśmy ponad tydzień w Nowym Jorku, gdzie zobaczyliśmy większość atrakcji: podziwialiśmy miasto z tarasu widokowego Top of the Rock, odpoczywaliśmy w Central Parku, zwiedziliśmy chyba wszystkie dzielnice Big Apple. W Bostonie znaleźliśmy czas na odwiedzenie Harvardu – naszej przyszłej uczelni. 😉 Waszyngton poznawaliśmy śladami Roberta Langdona, postaci z książek Dana Browna. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego nie zwiedziliśmy więcej – otóż stopniujemy sobie nasz American Dream. 😉 Już planujemy kolejną trasę.
Wakacje spędzone z Camp America udowodniły mi, że nawet w trudnych sytuacjach z pewnością sobie poradzę. Poznałem niezapomnianych ludzi z różnych zakątków świata. Z praktycznych stron wyjazdu zdecydowanie podszkoliłem swój angielski. 😉 Przeżyłem wiele niezapomnianych chwil, zobaczyłem wiele. Wszystko to dzięki CA – a jeszcze trochę ponad rok temu nie podejrzewałem, że w tej chwili będę opowiadać Wam swoje doświadczenia z podróży po Stanach Zjednoczonych.
Autor artykułu: Krzysztof Ozga