scroll

Szalony Nowy Jork i nie tylko!

Zawsze chciałam zobaczyć Amerykę. Ubiegłego lata dzięki Camp America udało mi się przemienić moje marzenie w rzeczywistość. Ostatnie studenckie wakacje spędziłam pracując i zwiedzając wschodnie Stany Zjednoczone. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że załatwienie wyjazdu będzie aż tak proste! Oczywiście, było mnóstwo dokumentów, aplikacji do wypełnienia i sporo formalności. Ale co tam! To też była frajda. Przy okazji dużo się nauczyłam i tym większą miałam satysfakcję, jak już doszło do mojego wyjazdu. Najważniejsze były dla mnie kwestie finansowe. Dużo moich znajomych wyjeżdżało wcześniej na różne programy typu W&T do pracy do Stanów. Jednak zawsze wiązało się to z ogromnymi opłatami. Takie 10 tysięcy złotych - to była norma, jaką trzeba było posiadać, aby w ogóle brać udział we wspomnianych programach. Jak się okazało, jadąc z Camp America, moje koszty ograniczone były do minimum. (najfajniejsze, że prawie nic nie musiałam płacić za transatlantycki bilet lotniczy w tą i z powrotem, bo był on subsydiowany). Po załatwieniu wszystkich spraw i formalności wizowych z niecierpliwością czekałam na dzień wylotu.

16 czerwca 2004 roku na lotnisku Okęcie rozpoczęła się moja wakacyjna przygoda z Ameryką. Tam odebrałam bilet od przedstawicieli Camp America. Z biletem i dalszymi instrukcjami wsiadłam na pokład samolotu brytyjskich linii lotniczych. Przelot nad Europą do Londynu okazał się krótki i nawet się nie spostrzegłam, a już byłam na lotnisku Heathrow, gdzie poznałam pierwszych znajomych (na plecakach zauważyłam takie same naklejki Camp America, jakie ja miałam przyczepione do bagażu, więc też byli z CA – mieliśmy wspólny cel podróży!). Dalej, za Atlantyk leciałam już w mniejszym strachu, bo miałam współtowarzyszy i czułam się jakoś tak pewniej.

Kiedy wylądowaliśmy w NYC, nie mogłam w to uwierzyć, że jestem w Ameryce!!! Mamo!!! Po przejściu przez kontrolę graniczną, odnaleźliśmy bez problemu chłopaka w czerwonym T-shircie „CampAmerica”. Ten zabrał studentów z całego świata, w tym mnie, do autobusu i od razu przewieziono nas do hotelu Ramada w New Jersey. Tam spędziłam moją pierwszą w życiu noc w Ameryce. Oczywiście pomimo wielkiego zmęczenia po podróży, nie mogłam tak od razu zasnąć. Za dużo wrażeń, emocji i … ta klimatyzacja, do której trzeba się przyzwyczaić. Następnego dnia po śniadaniu i spotkaniu z innymi uczestnikami programu ze wszystkich stron globu ziemskiego przewieziono nas do NYC, skąd z dworca autobusowego Port Authority odchodził mój greyhoundowy bus do Pensylwanii. Celem mojej podróży było, jak wkrótce przekonałam się na własne oczy, typowe małe miasteczko, wprost jak z hollywoodzkiego filmu. Tam ze stacji benzynowej odebrała mnie Sheryl – z campu, na którym miałam spędzić następne tygodnie rozpoczynającego się lata.

Oczywiście te dwa miesiące przeżyte na obozie nie były dla mnie tylko zwykłymi wakacjami, w czasie których się leniuchuje, pływa w jeziorze i opala w promieniach słońca. Czekała mnie tam jeszcze praca. Nie powiem, na początku nie było wcale lekko. Ale przyzwyczajenie się do nowego środowiska, obcych ludzi, obowiązków czy nawet do innej niż w Polsce kuchni, zajęło mi zaledwie tydzień. Z upływem czasu poznawałam coraz lepiej panujące na campie zwyczaje, zawierałam mnóstwo fajnych znajomości, a nawet przyjaźni, które utrzymuję do dziś. Na campie pracowałam jako pomocnik w kuchni. Bardzo szybko, wraz z moją nową kumpelą zawładnęłyśmy światem warzywnych i owocowych sałatek. Należał do nas wspaniały „Salad Bar”. Nie chwaląc się, mogę napisać, że byłyśmy mistrzyniami w krojeniu i przygotowaniu wyśmienitych przysmaków dla wszystkich dzieciaków i obozowego staffu.

Rewelacyjną nagrodą za ciężką i sumienną pracę okazały się organizowane w wolne dni wyjazdy. Dyrektor campu pożyczał nam obozowe vany, dzięki czemu mogłam z grupą innych osób (nawet nieraz z sąsiednich obozów) wyjeżdżać do różnych ciekawych miejsc. W relacji mojego kumpla, poznanego w Pennsylvanii, Jakuba Stasiaka z Warszawy możecie poczytać sobie o naszych wspólnych wypadach. Tak się złożyło, że Niagarę, Atlantic City i Washington D.C. zwiedziliśmy razem. Poza tym, z inną ekipą udało mi się jeszcze zawitać do Filadelfii i do Nowego Jorku, w którym się zakochałam…

Kiedy nieubłaganie upłynął czas i trzeba było opuścić camp, wszystkim zrobiło się jakoś tak smutno. Niektórzy płakali…wspominając nie tylko wspólną pracę, ale też chwile zwariowanej zabawy na rowerach, na kortach tenisowych, w basenie, jeziorze, wieczorne tańce i imprezy w pobliskim pubie. Ale podczas pożegnania z dyrektorem, usłyszałam niezwykle pocieszające słowa: „przecież możesz tu wrócić za rok. Wiesz, byłoby bardzo miło, gdybyś zechciała przyjechać do nas ponownie, w następne wakacje”. (I to jest w sumie prawda!) Na zakończenie opowiem Wam krótko o moich dwóch ostatnich tygodniach po campie, które przed powrotem do Polski spędziłam w Nowym Jorku. Był to fantastyczny czas, w którym czułam, że świat należy do mnie. Wszystko, co kiedyś widziałam tylko w filmach i na ekranie TV, to, o czym czytałam i marzyłam, teraz mogłam wreszcie ujrzeć na własne oczy. Statua Wolności, Wall St., Financial District, Central Park, 5th Ave., Broadway, Times Square, Empire State Building, Metropolitan Opera, Carnegie Hall, China Town, Greenpoint, Harlem – wszystkie te miejsca nie były już więcej tą niedosięgłą legendą i tym „nieznanym” z amerykańskiego filmu. Ja je rzeczywiście widziałam. Wiem, że nie wszystkim podoba się Nowy Jork, ja jednak muszę przyznać, że pokochałam to szalone, głośne i zatłoczone miasto tysiąca kultur.

Wspomnienia, które pozostały mi po powrocie z Ameryki, to największy skarb, jaki przywiozłam z jakichkolwiek moich wakacyjnych podróży.

Mam nadzieję, że za rok Wy też tak będziecie mogli powiedzieć!

Życzę Wam tego i powodzenia!