Jakiś miesiąc później moja mama usłyszała o tym programie od koleżanki, której córka była z Camp America kilka razy. I od tego się zaczęło: ciągłe namowy i pytania, kiedy jest jakiś infopoint, żebym poszedł i się czegoś dowiedział. Ale przecież ja mądry student Politechniki Wrocławskiej stwierdziłem, że przecież wszystko jest na internecie to mogę sobie sam znaleźć i poczytać. I tak trwało to aż do kwietnia 2006, kiedy to zdecydowałem, że na wakacje na pewno nie wyjadę do USA ponieważ nie podoba mi się ta oferta…
Tak prawdę mówiąc, to nawet nie wszedłem wtedy na stronę Camp America, bo tak „jak wszyscy” chciałem pojechać na wyspy zarabiać pieniądze. Aż w końcu nastały wakacje, a ja siedziałem w tym swoim domu, grając prawie przez cały czas na komputerze, czasem w piłkę i każdego dnia jeżdżąc do dziewczyny. Przebywanie z nią jest naprawdę świetne, ale czegoś mi brakowało. Okazało się, że… po prostu podróży i adrenaliny. Kiedy w końcu lipca mój przyszywany brat zaproponował mi wyjazd do Szwecji na miesiąc na grzyby – praktycznie od razu postanowiłem, że pojadę z nim – przeżyć przygodę.
Było to 5 trudnych tygodni, ale do dnia dzisiejszego jestem mu wdzięczny. Zaraz, ja miałem pisać o USA a nie Szwecji. Dobra, wracam do tematu;-) Gdy wróciłem w październiku do Wrocławia na studia, prawie od razu umówiłem się z konsultantem, żeby poopowiadał mi o tej wielkiej wyprawie z Camp America za ocean. Szczerze mówiąc, już po 10 minutach jego opowieści żałowałem, że nie wyjechałem w tym roku. Gdy wróciłem do domu – a była to połowa października – od razu wszedłem na stronę i zacząłem wypełniać aplikację on-line. Potem oczywiście, tak jak każdy musiałem wnieść opłaty i zebrać kilka dokumentów. Ale jednego byłem pewny: że polecę do USA.
Teraz trochę ominę bo jest nudne. No dobra jestem na lotnisku – sam jak palec, nikogo nie widzę z Camp America (te śmieszne kartoniki z adresem na bagaż) – no nie ma nikogo. Lipa trochę, ale cóż, przecież dopiero w USA ma zacząć się moja wielka przygoda a nie teraz w Polsce – pomyślałem. Bagaż idealny 1 torba 22,8 kg. Dobra wystartowaliśmy. Lecimy koło 20 minut w stronę Paryża bo tam przesiadka – patrzę na fotelu obok siedzi chłopak w mniej więcej moim wieku – patrzę wyciąga jakieś dokumenty – zgadnijcie jakiej to były dokumenty – TAK – Camp America. Cześć jestem Mateusz. Cześć jestem Rafał – usłyszałem.
Po chwili rozmowy obydwaj byliśmy zdumieni, ponieważ okazało się, że będziemy pracować na tym samym campie a mianowicie Camp Baco. Nie zdawałem sobie sprawy, że w tym momencie rozpoczęła się już moja wyprawa do najdalszych zakątków USA. Na razie jednak – droga do campu. Dotarliśmy bez problemów – tak jak nam powiedzieli tak było. Ta cicha puszcza, „środek niczego” gdzie nas wywieźli na początku trochę nas przeraziła. Ale po chwili wszystko było w porządku. Zaczęliśmy rozmawiać z ludźmi, skąd są, jakie mają funkcje na campie. Wszystko naprawdę było spoko oprócz jednego – byliśmy mega zmęczeni. Do hotelu w New Jersey dotarliśmy ok. 2 w nocy, poza tym przesunięcie czasu i pobudka o 6 rano dawała znać o sobie i o tym, że pora iść już spać.
Więc zjedliśmy kolację i poszliśmy spać do naszego domku, który dzieliliśmy jeszcze z dwoma Izraelczykami – Eytan i Yael – byli ochroniarzami, a ich praca, szczególnie służba w nocy, polegała na niezaśnięciu. Nazajutrz rano mieliśmy pobudkę i pierwszy dzień w pracy. Samej pracy nie będę opisywał bo jak ciekawie można napisać o zmywaniu garów i sprzątaniu kuchni. Jednak super rzeczą w tej pracy była wspaniała atmosfera i ludzie, z jakimi dane mi było pracować. Sama praca niezbyt wymagająca – choć na początku uciążliwa – później zamieniła się w zabawę. W tygodniu miałem jeden dzień wolnego – akurat mi przypadała zawsze środa – i nie uwierzycie, na te w sumie 8 dni wolnych od pracy aż 5 razy padało.
Ale przecież to nie przeszkadzało w dobrej zabawie – no nie licząc wylegiwania się z dziewczynami na plaży w Lake George – pięknym mieście położonym nad 34-milowym jeziorem. Dobra teraz przejdę do ciekawszych rzeczy. Moje plany odnośnie podróżowania i pracy po campie pokrywały się z planami tylko jednej osoby – Rafała (tego z samolotu!). Tak więc polecieliśmy do Vegas szukać pracy – przecież to świetne miasto. I tak naprawdę pracy szukaliśmy 3 dni a przez resztę czasu wydawaliśmy pieniądze na zakupy w wielkich centrach handlowych, zwiedzanie tego cudownego miejsca w temp. w cieniu ok. 40 stopni Celsjusza i wilgotności powietrza rzędu 10-15%. Jednym słowem – „ukrop”.
Przepych hoteli, restauracji, kasyn był tak wielki, że niekiedy czuliśmy się malutcy patrząc na to wszystko. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie żywe lwy w hotelu MGM, oceanarium w Mandalay Bay i Dodge Vipery do wygrania co 50 metrów. Nic tylko wrzucać te ciężko zarobione dolary i próbować szczęścia. Kolejnego dnia, a była to niedziela, mieliśmy wykupioną wycieczkę nad Grand Canyon w część najbardziej oddaloną od Las Vegasu. Podróż autobusem z super kierowcą, który opowiadał nam historie z L.V. trwała tylko 5 godzin – tylko! ponieważ jego historie były tak ciekawe że można by ich było słuchać i cały dzień. Dojechaliśmy do 14 Punktu Widokowego na East Rim i… nie byłem w stanie przez 2 minuty złapać tchu a co dopiero coś powiedzieć. Tam jest cudownie. Ten ogrom, te skały w różnych kolorach – po prostu bajka. Nad samym kanionem spędziliśmy zaledwie 2 godziny 15 minut ale w tym czasie zrobiliśmy około 330 zdjęć. Później, gdy wracaliśmy do L.V. praktycznie w nocy, z kilkunastu mil było już widać łunę swiatła. Wrażenie niesamowite. Po powrocie zostaliśmy jeszcze tylko 1 dzień i polecieliśmy do NY pracować i wydawać dolary na zakupy na słynnej 5th Avenue oraz w innych częściach Manhattanu. Tam spędziliśmy jeszcze miesiąc na pracy i zabawie a później pozostało już tylko wracać do Polski. Całe te wakacje były moją pierwszą przygodą z USA – ale jak się pewnie domyślacie nie ostatnią…
Autor: Mateusz Olrzyński