scroll

Od Camp Anne przez NYC po skydiving i Kanadę!

Wszystko zaczęło się, jak to zwykle bywa, od przypadku. Idąc korytarzami uczelni, przeczytałam plakat, według którego mogłam przeżyć „wakacje, które zmienią moje życie”. Zaintrygowana, poszłam na spotkanie informacyjne. Jakoś trudno mi było uwierzyć, że za niewielkie pieniądze będę lecieć samolotem, zwiedzać nowy kontynent, mieszkać i jeść na koszt pracodawcy i jeszcze zarobię na tyle, że zwrócą mi się koszty. Postanowiłam jednak zaryzykować. Wszystko potoczyło się ekspresem – papierkowa robota, targi Camp America w Warszawie, gdzie poznałam moją przyszłą pracodawczynię, rozmowa z konsulem w Krakowie, pełna mobilizacja do zaliczenia egzaminów, najszybciej, jak można i... 13 czerwca już byłam na Okęciu! Byłam podekscytowana, ale i przerażona jednocześnie. Jechałam sama, bo uznałam, że to najlepsza metoda na poznanie nowych ludzi i zintegrowanie się z nimi.

Pierwszy lot był… nieziemski. Potem jeszcze tylko ostatnia kontrola paszportu na lotnisku JFK i…welcome to USA!! Pierwsze wrażenia z NYC?? Boże, jak tu duszno i jakie tu wszystko wielkie!! Potem jeszcze wiele rzeczy mnie zaskoczyło – auta błyszczące jakby je olejem smarowano, oprócz znaku zakazu jazdy w daną stronę, napis „zła droga”:-), rowery przypięte łańcuchem grubości pięści…

Następnego dnia, po śniadaniu, zostaliśmy odwiezieni do NYC i tu tak naprawdę zaczął się pierwszy etap mojego sprawdzianu z życia. Wraz z Sarah, która jechała na ten sam camp co ja, trafiłyśmy na Grand Central Stadion. Tu musiałyśmy kupić bilety i znaleźć peron nr 37 (a to nie był ostatni!), z którego miał ruszać nasz pociąg. Udało się!

Przez 10 tygodni pracowałam na campowej stołówce i w kuchni. Camp Anne był ośrodkiem typu „special needs”, zajmującym się organizowaniem wypoczynku dla dzieci z różnego typu niepełnosprawnościami. Moja rola polegała na przygotowywaniu i serwowaniu posiłków oraz utrzymywaniu stołówki w czystości. Świadomość, że w jakiś sposób pomagam tym dotkniętym przez los osobom, że choć na kilkanaście dni mogę odciążyć ich rodziny od obowiązków, sprawiała mi wiele radości i satysfakcji. A największą nagrodą był uśmiech campera i jego słowa, że cię kocha. :o)

Początkowo miałam ogromną barierę językową. Gdy w pierwszy dzień pracy szef kuchni – Amerykanin – powiedział do mnie „weź broom i wybroomuj to”, zrobiłam wielkie oczy. Potem już nie tylko termin „zamieść podłogę”, ale wiele, wiele innych, tak weszły mi w krew, że trudno mi było znaleźć ich polskie odpowiedniki! Już po tygodniu zaczęłam śnić, a potem nawet gadać do siebie po angielsku! „Kitchen staff” był mieszanką wybuchową – pracowałam z Polakami, Amerykanami, Anglikami, Ukrainką, Rosjaninem i dziewczyną z Kazachstanu. Oprócz tego na campie miałam ludzi z ponad 30 krajów świata – od RPA, Rwandy, Egiptu, przez Meksyk, Chile, Portugalię, Wielką Brytanię, Australię, Nową Zelandię, na Korei Południowej kończąc.

Sesje, czyli turnusy, trwały po 12 dni, a potem cały personel miał 2 dni wolnego. Zawsze wykorzystywaliśmy ten czas maksymalnie, dzięki czemu udało mi się zobaczyć i zrobić naprawdę wiele. Zwiedziłam Boston, Washington D.C., szalałam w parku rozrywki Six Flags i kąpałam się w oceanie w stanie Connecticut. Jednym z najlepszych moich doświadczeń życiowych był skok na spadochronie z wysokości 14000 stóp. Było naprawdę niesamowicie! W ostatni wieczór mieliśmy pożegnalne staff party – mnóstwo zdjęć, śmiechu, ale i świadomości, że te 10 tygodni minęło niewiarygodnie szybko!! 150 osób o różnej mentalności, pochodzących z różnych środowisk i kultur, w 10 tygodni stało się rodziną. Razem pracowaliśmy, pomagaliśmy sobie nawzajem, płakaliśmy i śmialiśmy się. W dzień wyjazdu łzy lały się u większości ludzi strumieniami – smutno było się żegnać.

Po campie pojechałam z grupą przyjaciół na 4 dni do Nowego Jorku, a potem na spotkanie z przyjaciółką, w Kanadzie. Widziałam Niagarę, Toronto, Waterloo…. Moje przeżycia trudno wyrazić słowami, ale z pewnością nie było mi łatwo, gdy już siedziałam w samolocie powrotnym do Polski. Byłam w miejscach, które wcześniej mogłam oglądać tylko na filmach, przeżyłam przygody, które były dla mnie prawdziwą szkołą życia. Robiłam rzeczy, których wcześniej sobie nie wyobrażałam – skakałam na spadochronie, jadłam egzotyczne potrawy, żeglowałam po jeziorze Ontario… No i – poznałam kultury z całego świata (co jest dla mnie, jako przyszłego kulturoznawcy, szczególnie ważne). Ale przede wszystkim nawiazałam wspaniałe międzynarodowe przyjaźnie.

Od mojej przygody minął już ponad rok, a ja cały czas jestem w kontakcie z ludźmi poznanymi na campie, wielu z nich odwiedziło mnie w Polsce, mieliśmy także „Camp Anne Reunion” w Londynie! Kilka dni po powrocie do Polski poleciałam do Portugalii odwiedzić koleżankę, oczywiście poznaną na campie. 🙂

Bez Camp America nie byłoby to możliwe, dlatego po stokroć Wam dziękuję i polecam wszystkim studentom ten program!

Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o moich podróżach po Ameryce i nie tylko, zapraszam na moją stronę internetową.

 

Autor: Bogna Teuchman