Tak wyglądał mój harmonogram odlotów na długo oczekiwane wakacje w USA. Wszystko odbyło się bardzo sprawnie i nawet się nie obejrzałem, jak stanąłem przed wejściem do hotelu Ramada Inn w New Jersey. Tutaj był mój pierwszy amerykański nocleg, w otoczeniu dziesiątek „campowiczów”, tak jak ja pełnych wrażeń i oczekujących na to, co będzie dalej!
Następnego dnia każdy wyjeżdżał na swój kamp. Jeżeli dojazd na miejsce miał być samodzielny (oczywiście po wcześniejszym szkoleniu w hotelu), to właśnie od tego momentu zaczynał się „międzynarodowy egzamin dojrzałości”!
Na miejscu ekipa campu wraz z dyrektorem powitała nas sowicie. Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że naprawdę jestem za oceanem, gdyż wszyscy bez wyjątku mówili po angielsku, z takim typowym luźnym akcentem 🙂
Praca jak to praca – „tu się nie leży, tu się pracuje”. Miałem obowiązki dość proste bez nadmiernego wysiłku umysłowego, ale wymagające fizycznie. Pracowałem w sumie przez ok. 8 godzin dziennie, pomiędzy którymi miałem przerwy, niekiedy dwu- lub trzygodzinne. Do moich zadań należała „opieka” nad kuchnią – przygotowywanie posiłków oraz prace porządkowe.
Już od pierwszych dni wszystko wyglądało na strasznie DUŻE – cały obóz łącznie z ludźmi, samochody oraz potężne dawki jedzenia. Bardzo mi się to spodobało, więc w mgnieniu oka wtopiłem się w amerykański styl życia. W wolnych chwilach uprawiałem sport, chodziłem na pobliską plażę lub spędzałem czas razem z amerykańskimi przyjaciółmi. Największe moje obawy, dotyczące długiego pobytu z dala od najbliższych i pytania „co ja będę tu tyle czasu robił?”, szybko się rozwiały i nawet się nie obejrzałem, jak spotkał mnie dzień wyjazdu – niestety. Niestety – gdyż cały ten pobyt był iście oryginalnym i niezapomnianym przeżyciem. Każdy uczy się cały czas – a nauka życia na campie okazała się dla mnie wprost bezcenna! No ale praca pracą. Moment rozpoczęcia podróży był bardzo wyczekiwany, no i teraz wreszcie przyszedł czas na „konsumpcję”. 🙂
Po campie wyruszyłem więc na podbój Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej! Wycieczkę zacząłem od kilkugodzinnego pobytu w Chicago, potem zaś poleciałem do moich przyjaciół w „Mieście Aniołów”. Od razu się w tym miejscu zakochałem. Tutaj spełniły się moje dziecięce marzenia – zobaczyłem wszystko co można w tym piekielnie „odjechanym” mieście. Opalałem się na piaskach Santa Monica, przechadzałem po nigdy nie zasypiającym Hollywood oraz poznałem światową mekkę snobizmu i zamożności: Beverly Hills. I uwierzcie mi, taka porcja wrażeń dla tych, którzy przybywają tu po raz pierwszy, nie pozwala w nocy spać. Już nie wspomnę o Malibu, gdzie kręcono słynny „Baywatch” oraz The Downtown of Los Angeles w miejscu „Prawdziwych Kłamstw”, z burmistrzem stanu California w roli głównej.
Ostatnim moim celem na zachodnim wybrzeżu było SeaWorld w San Diego – piękne rafy koralowe, rekiny ludojady i żółwie większe od niejednego lwa. Na deser zostawiłem sobie największą metropolię świata – New York City. To tutaj właśnie o mały włos nie znalazłem się pod kołami żółtej taksówki (ci kierowcy to szaleńcy!), tutaj zgubiłem się do tego stopnia, że chciałem wracać do domu, bo zamiast wsiąść w linię metra jadącą na południowy Manhattan, wsiadłem w jedną z tych 25 innych i pojechałem do Harlemu. Także tutaj poznałem, co to znaczy żyć w tyglu narodowości i zaznajomiłem się z pojęciem „miasto, które nigdy nie zasypia”.
Jeśli chodzi o praktyczną stronę wyjazdu, to nieoceniona jest nauka żywego języka angielskiego, bo jakby nie patrzeć, w USA trzeba mówić i myśleć w tym języku. Tego zaś, co przeżyłem podczas wielkiej przygody z Camp America, nie zamieniłbym na nic innego na świecie!
A więc jeśli chcesz przeżyć „American Dream” i naprawdę zrobić w życiu coś odważnego…
„…what are you waiting for – go for Camp America!”