W każdym razie dla mnie, kogoś, kto do tej pory wakacje spędzał w Sudetach albo w Międzyzdrojach. Aby dostać się jednak do krainy kowbojów, najpierw trzeba było pojechać na rozmowę konsultacyjną do Warszawy. Rozmowy odbywały się wówczas dwa razy do roku podczas dni otwartych. Konsultanci, jeśli w ogóle byli, to do mojego rodzinnego miasta nie dotarli, a biuro Camp America jeszcze nie pojawiło się chyba nawet w planach. Wsiadłem więc do pociągu na stacji Szczecin Główny, i tak się zaczęło. Po krótkiej, acz treściwej, rozmowie ze słodką Amerykanką, o dobrze wróżącym całej akcji imieniu Joy, okazało się, że jestem osobą, której szukali! Tak jak przynajmniej 150 innych, które podpisały kontrakt tego dnia.
Kolejnym etapem podróży był Londyn. Akcja działa się jeszcze w tych czasach, gdy przeloty odbywały się z tego właśnie miasta, co w moim przypadku oznaczało 20 godzinne „bujanie się” autobusem. To bujanie do dziś wywołuje we mnie mieszane uczucia, za to Londyn był dodatkową „wisienką na torcie”. Zatrzymałem się u przyjaciela rodziny, byłego żołnierza AK, pilota RAF, weterana, który po wojnie osiadł w Anglii. W towarzystwie Pana Sperskiego nie sposób się było nudzić. Cały czas opowiadał zajmujące anegdoty ze swego barwnego życia. Zapoznał mnie również z turystyką piwną, oprowadzając mnie po pobliskich pubach.
Kolejnym przystankiem miała być w końcu Ojczyzna Myszki Miki. Lot przebiegł planowo. Na lotnisku okazało się, że poza osobami, które poznałem jeszcze w Londynie jest nas całkiem spora grupka spod znaku „CA”. Zostaliśmy przewiezieni do hotelu Sheraton. Był już wieczór i niewiele było widać z okna autobusu, który wiózł nas do hotelu. Jedynym znakiem, że naprawdę jesteśmy w USA było to, że nagle zaczęto do nas mówić po angielsku. Następnego dnia przyjechał po mnie i kilkanaście innych osób autobus z obozu Circle Lodge, na którym mieliśmy pracować. To bardzo duży ośrodek, składający się z obozu dla dzieci i części hotelowej dla dorosłych. Na obóz przyjeżdża około 700 dzieci oraz kilkadziesiąt dodatkowych osób do hotelu. Pracy było sporo. Ja trafiłem dobrze – dostałem pracę jako sprzedawca w kantynie obozowej. Sprzedawaliśmy w niej przekąski i napoje. Ruchu wielkiego nie było i całe dnie upływały nam na oglądaniu telewizji, rozmowach o niczym i odliczaniu czasu do końca. Poza nudą, mankamentem było również to, że pracowaliśmy „do ostatniego klienta”, a to często oznaczało północ albo później. To nic, że przez kilka pierwszych dni z zamówień klientów zdarzało mi się rozumieć tylko „Hi” i „please”. Zawsze był ktoś, kto pomógł. Szybko przyzwyczaiłem się do amerykańskiego akcentu i wkrótce mogłem prowadzić dużo bardziej złożone rozmowy.
Atmosfera na obozie była nadzwyczajna. Jestem przekonany, że tworzyliśmy ją również my, – pracownicy z różnych krajów świata. Były to głównie kraje europejskie, ale znalazło się również kilka osób z Australii, Nowej Zelandii, Afryki Południowej i Malezji. Najliczniejsze grupy były z Wielkiej Brytanii, Czech, Słowacji i Polski. Obrazu dopełniali Irlandczycy, Hiszpanie, Niemcy, Holendrzy, Rosjanie, Węgrzy i Słoweniec. Zdecydowanie najbardziej egzotyczną postacią był Ben. Czarny chłopak z Ghany, który przemówił do nas po… czesku, gdyż tam właśnie studiował. Praca, była dość ciężka, zwłaszcza dla tych, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z taką formą spędzania czasu. Moja praca była raczej wyjątkiem. Z reguły ludzie w pocie czoła pracowali przez 8, 9 godzin dziennie. Co najdziwniejsze najfajniej bawili się Ci, którzy pracowali tam, gdzie było najciężej – w kuchni. Korzystając z pierwszej nadarzającej się okazji, przeniosłem się właśnie tam. Szef, uważał mnie chyba za szalonego, ale, mimo że czasem zdarzyło mi się potknąć ze zmęczenia o własne nogi, to zabawa była dużo lepsza niż w sennej kantynie. Poznawałem tajniki gotowania odmierzając składniki na wiadra, smak satysfakcji po obraniu kilku worków marchewki itp., po prostu Ameryka od kuchni.
W czasie wolnym mogliśmy korzystać ze wszystkich obiektów sportowych, które były na obozie, o ile nie korzystały z nich właśnie dzieci. Uczestnicy płacili za pobyt monstrualne, jak dla nas sumy. W USA prowadzenie takich miejsc zdaje się być dobrym interesem. Żeby jednak ludzie chcieli przysyłać na nie swoje dzieci muszą być zapewnione porządne warunki. Circle Lodge nie należał tu do wyjątków. Dzieci miały do swojej dyspozycji całe hektary boisk: do koszykówki, siatkówki, baseballa, piłki nożnej, futbolu amerykańskiego, tenisa i może jeszcze innych, których przeznaczenia nie odkryliśmy. Obóz położony był nad brzegiem jeziora, gdzie w wyznaczonym miejscu można było się kąpać i uprawiać żeglarstwo, kajakarstwo, serfing, pływać kanoe, rowerem wodnym albo łódką. Poza tym był teatr, sala gimnastyczna, siłownia, pracownie komputerowe itp. My również mogliśmy z tego korzystać w wolnych chwilach. Kilka razy w tygodniu jeździliśmy też do okolicznych barów. Osobiście nie zaliczyłbym amerykańskiego piwa do światowej czołówki, ale po całym dniu w gorącej kuchni kufel przywracał życie. O czym wiedziałem do pewnego momentu tylko z opowiadań, gdyż 21 urodziny, które pozwalają w Stanach na kontakt z alkoholem, obchodziłem w czasie trwania obozu. Osoby poniżej tego wieku do wielu lokali, w których podawany jest alkohol, nie mogą nawet wejść. Oczywiście pobyt na obozie miał również swoje cienie. W moim przypadku należało do nich jedzenie, przy którym dopiero odkrywa się jakże wyrafinowany smak domowego kotleta schabowego z kapustą. Nie było ono niesmaczne, tylko dla osób, które nie przepadają za kuchnią typu McDonalds, cokolwiek nużące. Natomiast dla wielbicieli hamburgerów i hot dogów prawdziwy raj.
Na obozie było rozrywkowo, ale prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero po wyjeździe z obozu. Dopiero wtedy można zobaczyć kraj, bo obozy często są odcięte od świata. Najpierw spędziłem trochę czasu w Nowym Jorku. Niesamowite miasto. Prawdziwa światowa metropolia. Na ulicach mieszanka etniczna z każdej części Ziemi. Tak właśnie wyobrażałem sobie Amerykę. Od ciągłego patrzenia w górę drętwieje szyja. Teraz już jest niestety dwa powody mniej, żeby to robić. Kompleks World Trade Centre, należał moim zdaniem do jednych z najbardziej efektownych miejsc w NYC. Następnie z ekipą ludzi poznanych na obozie urządziliśmy rajd przez całe Stany, do Kalifornii, a później do Meksyku. Po drodze był również Wielki Kanion Kolorado, kilka parków narodowych, rezerwat Indian, Las Vegas, San Francisco, Los Angeles, Malibu… To były jedne z najbardziej udanych wakacji mojego życia. Spędziłem ich w USA jeszcze kilka, również z Camp America. Udało mi się jeszcze zobaczyć Kanadę, byłem na Florydzie, w Górach Skalistych, nad Wielkimi Jeziorami, w Chicago a to i tak z pewnością tylko mała część z tego, co warto odwiedzić w Ameryce. Każdy wyjazd, nieważne dokąd wzbogaca, można się wiele dowiedzieć nie tylko o miejscu, do którego się jedzie, ale również o sobie. Ja dowiedziałem się min. tego, że lubię podróżować i nie przepadam za obieraniem cebuli.