Czas do wylotu minął mi bardzo szybko i nawet nie zauważyłem, a już startowałem z Lotniska im. Fryderyka Chopina, jakoś po szóstej rano w kierunku Brukseli, skąd miałem już lot do Chicago. Mimo że początkowo byłem bardzo zainteresowany programem counsellor, na targach CA w Krakowie, zdobyłem placement jako kitchen staff.
Z perspektywy czasu wiem, że to była dla mnie dobra decyzja. Na Hayo-went-ha Camp for Boys, w Central Lake w Michigan spędziłem fantastyczne trzy miesiące, poznałem niesamowitą grupę ludzi, do tego stopnia że poczułem się prawie jak w domu. Oczywiście, że praca była momentami ciężka, ale dawała mi bardzo wiele radości. Szczególnie, kiedy każdy, naprawdę każdy mówił coś w rodzaju „Thank you, I realy appreciate your job”. Fakt, że czasami trudno było wstać na 7.00, (niekiedy nawet na 6.00) i iść do tej małej, ciasnej kuchni i szarego dish roomu, ale wszechobecne uśmiechy amerykanów i nie tylko dawały ogromnego kopa do pracy i działania.
Tak przygotowywaliśmy french toast o poranku ☺.
Muszę przyznać, że camp bardzo o nas, pracowników dbał. Mogliśmy rozmawiać o wszystkim, prosić o wszystko. Skończyły się skarpetki? Sam dyrektor potrafił zawieźć nas do pralni. Internet? Mieliśmy go do dyspozycji przez całą dobę u nas w pokoju. Nawet w kuchni, w niektórych miejscach dało się uchwycić sygnał wi-fi. W dining hallu był już bardzo silny, mimo że dzieci oczywiście żadnych urządzeń elektronicznych nie posiadały. Oprócz tego, nasi szefowie zabierali nas na różne wycieczki. Pracy było dużo, więc były to wyjazdy do okolicznych miasteczek gdzie szaleliśmy na jeziorach z wykorzystaniem m.in. motorówek. Dla niewtajemniczonych: Michigan to takie amerykańskie Mazury. Gorąco polecam.
W przerwie między sesjami pojechaliśmy na Mackinac Island. Wyspa jest prawdopodobnie największą atrakcją turystyczną w Michigan. Na zdjęciu – Grand Hotel z najdłuższą na świecie werandą. I pomyśleć, że to tak w ramach podziękowań za pracę. Taki dodatek do kieszonkowego. Jakie to niepolskie… ach.
Wielu uczestników mówi o tym, że camp jest okazją do nawiązania nowych znajomości, czy przyjaźni. Ja doświadczyłem tego na własnej skórze. Poznałem gościa, z którym od pierwszego dnia dogadywaliśmy się bez najmniejszych problemów. Rozumieliśmy się bez słów. I tak utrzymujemy kontakt po powrocie do Polski. Chociaż słowo powrót jest tu trochę niefortunne, bo obaj wracamy za rok do tego samego campu. I ja osobiście czuję, że tak naprawdę wrócę dopiero w czerwcu – wrócę na camp, który stał się dla mnie trochę jak drugi dom.
A co po campie? Podróże! Muszę przyznać, że od początku wiedziałem, że moje podróże nie mogą być zbyt długie, ponieważ musiałem wrócić i zrobić praktyki w szkole we wrześniu. Zatem nastawiłem się bardziej na zakupy i tak w mojej walizce pojawił się nowy głośnik, mikrofon oraz audio interface, na które w Polsce raczej nie mógłbym sobie pozwolić. A w Stanach? Jak to mawiają „Power of dollar!”. I tak do biura naszego campu co jakiś czas przychodziły kolejne pudełka z Amazon, ku mojej uciesze i lekkim zdziwieniu pracowników.
Ale przecież będąc uczestnikiem programu Camp America nie można nie podróżować. Ja spędziłem kilka dni w Chicago, gdzie odwiedziłem najważniejsze turystyczne obiekty, z Willis Tower na czele. Bo jak tu nie stanąć na dachu świata?
W Chicago spotkałem się z moją ciocią i kuzynem, którzy kiedy tylko dowiedzieli się, że wyjeżdżam do USA postanowili, że kiedy skończę pracę to oni również polecą do Ameryki abyśmy mogli razem podróżować.
Z Illinois udaliśmy się do stanu Nowy Jork, aby zobaczyć najsłynniejszy wodospad świata, czyli Niagara Falls. Dzięki przypadkowi i chwili nieuwagi podczas rezerwowania hotelu okazało się, że będziemy nocować w hotelu Hilton położonym w mieście Niagara Falls… w prowincji Ontario w Kanadzie. Na szczęście, wszyscy mieliśmy na tyle nowe paszporty, że bez problemu (i bez wiz) mogliśmy wjechać do Kanady.
Na samą myśl o tych niesamowitych chwilach, kiedy mogłem niemal dotknąć wody przelewającej się w tym potężnym wodospadzie, gdzieś w środku pojawia się u mnie ochota, aby tam wrócić. Chociaż to bardziej ta woda dotykała mnie, niż ja dotykałem jej.
Szkoda, że z powodu złych warunków pogodowych (silny wiatr) nie mogliśmy z kuzynem przejechać się na zip line rozciągniętym wzdłuż rzeki Niagara. Nie znaczy to jednak, że się tam nudziliśmy. Raz udało nam się też uniknąć bliskiego spotkania ze skunksem. Z dwoma skunksami dokładniej rzecz biorąc. Mniej szczęścia miałem kilka tygodni wcześniej w czasie przejażdżki nad jezioro Michigan wraz z kolegami z campu. Pod kołami prowadzonego przez Roberta auta zginął jeden skunks, a jak kończą się takie spotkania chyba tłumaczyć nie trzeba…
Znad Niagary udaliśmy się wynajętym samochodem (bardzo polecam tę formę podróżowania po USA) do Nowego Jorku. Bardzo cieszyłem się na ponowne odwiedzenie miasta, które nigdy nie śpi. I to akurat prawda, bo nie da się ukryć, że zaskoczył mnie widok robotników wylewających nowy asfalt na ulicę, mniej więcej czterdzieści minut po północy w centrum NYC. Bardzo miłym uczuciem było natomiast pojawienie się w tych samych miejscach, które odwiedziłem poprzednim razem.
Oczywiście nie udało mi się dotrzeć do wszystkich, chociażby dlatego że chciałem zobaczyć nowe miejsca. A przecież wciąż jest tam jeszcze tyle do zobaczenia…
Autor: Krzysztof Florczyk