Pewnego upalnego lata, podczas sesji, okazało się, że większość moich kolegów albo ma kłopoty na uczelni i nie może sobie pozwolić na dłuższe wakacje albo już mają jakieś plany związane z rodziną, a jeszcze inni będą harować trzy miesiące na budowie. Pomyślałem, że oto nadeszły wakacje, jakich nigdy nie chciałem. I wtedy, całkiem przypadkowo, wpadła mi w ręce broszura Camp America.
Z początku przerażała mnie cała procedura uczestnictwa w programie: rozmowa z konsultantem, referencje, zaświadczenie o niekaralności, depozyt, który w razie nie znalezienia miejsca jest zwracany. Jednak z braku innych możliwości wyjazdu zdecydowałem się zaryzykować i umówiłem się na rozmowę z konsultantem. Od tej pory byłem dosłownie prowadzony za rękę przez mojego konsultanta, do którego zawsze mogłem zadzwonić i spytać o nurtujące mnie aspekty programu. W miarę postępów w kompletowaniu potrzebnych dokumentów, mój zapał i podekscytowanie zbliżającym się wyjazdem do USA rosły. Od kiedy rola konsultanta dobiegła końca, zacząłem otrzymywać szczegółową korespondencję z biur w Warszawie i Londynie. Muszę przyznać, iż byłem pod wrażeniem profesjonalizmu, z jakim Camp America traktuje swoich klientów. Okazało się, że otrzymanie wizy było czystą formalnością i wkrótce, z wielkim plecakiem na plecach, znalazłem się na lotnisku w Warszawie i odebrałem bilet do Teksasu od przedstawiciela Camp America.
Camp, na którym przyszło mi pracować, był ogromny i otoczony dziką przyrodą. Choć podróż była długa i męcząca, to następnego dnia wstałem wcześnie i od razu poszedłem oglądnąć moje miejsce pracy, czyli kuchnię obozową. Zostałem bardzo miło przywitany zarówno przez dyrektorów campu jak i przez młodzież amerykańską. Szybko zaprzyjaźniłem się z Polakami pracującymi ze mną w kuchni i zaczęło się najlepsze lato mojego życia.
Wstawaliśmy wcześnie i chwilami praca była naprawdę ciężka, jednak w gronie entuzjastycznie nastawionych kolegów obranie 500 ziemniaków czy wyczyszczenie ogromnej, śmierdzącej lodówki nie było niczym strasznym i żaden z nas nie narzekał. Najgorsze było zmywanie. Wtedy kuchnia zamieniała się w istne pole walki, a stróżki potu gęsto lały się ze wszystkich, nawet naszego szefa, który we wszystkim nam pomagał. Bynajmniej po tak wyczerpującym dniu nie kładliśmy się do łóżka. Długa kąpiel na słońcu i wypad do knajpy czy na dyskotekę były codziennością.
Jakże smutno było opuszczać camp po 9 tygodniach wspólnej pracy i zabawy. Jednak humor od razu mi się polepszył, gdy dostałem czek, który faktycznie wynosił tyle ile zapłaciłem za program Camp America. Z trójką przyjaciół zaczęliśmy podróżować i zwiedziliśmy prawie cały Texas. Potem jeszcze parę wizyt u naszych amerykańskich przyjaciół i pełni wrażeń przyjechaliśmy do Nowego Jorku. Był to ciekawy kontrast pomiędzy spokojnym życiem w Teksasie, a jedną wielką gonitwą w wielkim mieście. Pojęcie systemu metra w sposób pozwalający na swobodne poruszanie się zajął nam cały dzień, ale i tak zdołaliśmy zobaczyć cały Manhattan i przepłynąć się promem koło Statuy Wolności. Wyznaczonego dnia stawiliśmy się na lotnisku JFK i bez problemu otrzymaliśmy nasz bilet powrotny od przedstawiciela Camp America.
Gdy samolot dotknął ziemi na lotnisku w Warszawie, przed oczami stanęły mi te cztery wspaniałe miesiące, które spędziłem w USA w gronie nowych, cudownych przyjaciół. To były naprawdę niezapomniane wakacje i z pewnością najlepsze w moim życiu. Mój poziom j. angielskiego znacznie się polepszył, a moje CV zyskało bardzo cenny punkt. Camp America wywiązało się ze wszystkich obietnic i dzięki temu ani przez chwilę nie bałem się o swój pobyt czy powrót do domu.
Następnego lata bez wahania ponownie wybrałem się do USA. Pobyt był równie udany i nigdy nie zapomnę tych wszystkich przygód, które mnie spotkały, a o których do dziś opowiadam moim kolegom, którzy spędzili wakacje w Krakowie.
Autor: Marek Wrona