Wyjazdy do Ameryki odmieniły mnie, rozszerzyły moje horyzonty, pozwoliły spojrzeć na świat z pewnej perspektywy i nabrać dystansu do samego siebie. Ameryka zafundowała mi bezpieczną próbę samodzielności. Sprostałem wyzwaniu! Pobyty w USA wypełniły głowę wrażeniami. Tam poznałem smak prawdziwej przygody i bez większych trudności nauczyłem się płynnie mówić po angielsku. Łapałem nowe wyrażenia niepostrzeżenie i chwilami bezwiednie, bo angielskie słowa zdawały się wręcz unosić w rozedrganym upałem powietrzu, albo tańczyć w kroplach deszczu… W Ameryce wydoroślałem i poznałem własne możliwości, odkryłem swoje mocne strony i nauczyłem się walczyć ze słabościami. Daleko od Polski nawiązałem przyjaźnie, które przetrwały próbę czasu, trwają do dziś i nadały słowu „przyjaźń” magiczną moc!
Wczesny termin wyjazdu do USA motywował do wzmożonego wysiłku, aby sprostać kolejnym egzaminom w skróconym czasie. Mój indeks zapełniał się więc ocenami już w pierwszej połowie czerwca.
A początek pobytu na campie był zawsze odpoczynkiem po zaciekłym maratonie egzaminacyjnym. Świetnie na mnie działała nagła zmiana klimatu, soczysta zieleń, jeziora, leśna głusza. Nowi ludzie, nowe znajomości, nowe sprawy jakże odległe od tych zwykłych, codziennych, pełnych pośpiechu, polskich. Na campie czas wydawał się jakby stać w miejscu. Dużo miałem sposobności do przemyśleń, gdy przez dwie godziny stałem przy zmywarce i wkładałem do niej kolejne sterty talerzy. Albo gdy próbowałem wyszorować olbrzymie garnki, które szybko nazwałem w myślach „garami potworami”. Albo gdy jeździłem po campie starym chevroletem i zapełniałem go kolejnymi workami. Dni wolne spędzałem oglądając najbliższą okolicę. Wieczory w międzynarodowym towarzystwie, nierzadko w pobliskim barze. Tam szlifowałem język angielski. Lubiłem też wieczorami siedzieć na stołówce przy cichej muzyce i spisywać swoje wrażenia nad kubkiem znakomitej amerykańskiej czekolady (do dziś nie można jej kupić w Polsce!). Skrupulatnie planowałem pobyt po campie, bo wówczas zaczynała się właściwa przygoda, zaczynało się podróżowanie …
Podczas czterech pobytów byłem niemal wszędzie. Odwiedziłem ponad czterdzieści stanów. Zjeździłem Amerykę pociągiem, autobusem i samochodem wzdłuż i wszerz. Spędziłem chwil kilka w Kanadzie i cały miesiąc w Meksyku. Byłem świadkiem igrzysk olimpijskich w Atlancie. Duże wrażenie zrobił na mnie Kapitol i Biały Dom w Waszyngtonie. Zakochałem się po uszy w turkusowych falach odbijających pastelową architekturę Miami Beach. Zachwycałem się zachodami słońca na urokliwej, maleńkiej wysepce Key West, tylko 90 mil od Kuby! Słuchałem muzyki w quasi bluesowo-jazzowych rytmach na French Quarter w Nowym Orleanie. Wydawało mi się, że zostałem przeniesiony do westernu, gdy mknąłem samochodem przez bezdroża Teksasu. Poczułem moc metafizyki w powietrzu nad Wielkim Kanionem Kolorado, gdy doznania wzrokowe wymykały się werbalizacji. Oszołomiło mnie bajecznie kolorowe Las Vegas. Zmagałem się z potężnymi falami dostojnego Pacyfiku w Los Angeles. Spoglądałem na panoramę Chicago z Sears Tower, największego wówczas budynku świata. W uszach pozostał szum Wodospadu Niagara. A wyobraźnią zawładnął Nowy Jork. W kanionach drapaczy chmur poziom adrenaliny gwałtownie wzrastał. Ale mnie ujęły miejsca mniej komercyjne. W oczach pojawiły się łzy wzruszenia, gdy odnalazłem miejsca poświęcone pamięci Johna Lennona w Central Parku. Po prostu – zakochany w Ameryce!
Bagaż wrażeń przywiozłem ogromny. Wspomnienia wzmacniają setki zdjęć, dziesiątki widokówek, film z meksykańskich bezdroży, kolorowe prospekty i mnóstwo notatek, w których próbowałem zatrzymać czas niezapomnianych wakacji. Do tych zdarzeń i miejsc chciałbym jeszcze wrócić. Ciekawi mnie też, jakie tajemnice kryją miejsca, do których dotrzeć nie zdołałem… może odkryjecie je Wy?
Autor: Tomasz Birecki