scroll

Chicago, NYC... i nie tylko!

Moja przygoda z USA od początku była zwariowana ;o). Ogłoszenie Camp America na temat wyjazdów wakacyjnych znalazła moja Mama i to właśnie ona namówiła mnie, abym udała się na prezentację. Ponad godzinę siedziałam wraz z koleżanką i słuchałam z zaciekawieniem o tym wszystkim, co się dzieje gdzieś Tam za wielką wodą. Nie ukrywam, że po powrocie do domu rodzice nie mieli ze mną łatwo, bo zaczęłam im wiercić dziurę w brzuchu, żeby dołożyli mi do wyjazdu.

Aplikację złożyłam chyba 2 tygodnie przed końcem rekrutacji (nie polecam tego nikomu) a potem zaczęło się. Fakt, że moja aplikacja trafiła do głównego biura bardzo późno, spowodowało, iż zostałam zakwalifikowana na opcję „stand by”- polegało to na tym, że jeśli znajdzie się dla mnie camp, to mogą zadzwonić z tą wiadomością 72 h przed wylotem. Jestem osobą, która tak łatwo nie rezygnuje, więc zgodziłam się na tę opcję i znowu czekanie, czekanie i jeszcze raz czekanie. Powoli zaczęłam tracić nadzieję, że wakacje spędzę w USA aż tu nagle ostatniego dnia, w którym mogłam wyjechać, zadzwonił telefon. Pamiętam tę godzinę dokładnie – była 11:20 dnia 2 lipca 2002.

Zadzwoniła miła pani z biura w Warszawie z długo oczekiwaną przeze mnie wiadomością. Tylko wiadomość zabrzmiała troszkę dziwnie: ”Witam. Znalazł się dla Pani camp i jeśli nadal chce Pani wyjechać, to wylot jest JUTRO o godzinie 9.00, więc odprawa o 7.00, lotnisko Okęcie”. Szkoda, że nie widzieliście, co się wtedy ze mną działo, nie wiedziałam czy się cieszyć czy płakać z tego powodu. Od razu zaczęły się telefony do rodziców, którzy byli w pracy, co ja mam teraz zrobić, czy zdecydować się na wyjazd czy odpuścić i spróbować za rok, jak ja mam się spakować i w ogóle – typowe myślenie dziewczyn, ale tak właśnie było! Jak zwykle najwięcej obaw miała mama- ta co mnie wcześniej wysłała na prezentację, teraz kazała się poważnie zastanowić. Po jakiejś godzinie bicia się z myślami zapadła decyzja: JADĘ!!!

Zaczęło się pakowanie, potem szybko do banku wpłacić ostatnią ratę, zakupy w jakimś supermarkecie – jak to dobrze, że funkcjonują do późnych godzin;o). Następnego dnia zbiórka na lotnisku i cztery inne dziewczyny równie „wyspane” i zszokowane jak ja. Okazało się później, ze dwie z nich jadą na ten sam camp co ja, więc integracja zaczęła się już w Warszawie. Lot był całkiem przyjemny i choć był to nasz pierwszy lot w życiu, nie było tak strasznie jak myślałyśmy. Na lotnisku JFK dojrzałyśmy pana z kartką i dużymi literami Camp America. Uśmiechnięty Pan się z nami przywitał, zaprowadził nas do busika – bo tylko nasza piątka przyleciała – i jak się później okazało byłyśmy ostatnią grupą tego sezonu.

Po krótkiej wycieczce po Manhattanie trafiłyśmy do Hotelu Ramada. Przez hotelowe okno oglądałyśmy pokaz sztucznych ogni bo akurat trafiłyśmy na amerykański Dzień Niepodległości!;). Następnego dnia, wystrojone w koszulki Camp America pojechałyśmy na dworzec autobusowy, a stamtąd prosto na obóz. Był to Independent Lake Camp (ILC) w stanie Pensylwania. Fajny obozik sportowy dla dzieciaków z tak ogromną ilością atrakcji i zajęć, że nie dało się nudzić (choć byłam tam już dwa razy do tej pory dokładnie nie wiem jeszcze, gdzie znajduje się stadnina koni, wiem gdzie jest na mapce ;o)).

Miłym zaskoczeniem był fakt, że obsługa campu mieszkała poza obozem w niewielkim hoteliku Poynt, mieliśmy też swojego kierowcę, który nas tam woził. Niektórzy dbając o swoja kondycję wybierali piesze wycieczki przez lasek, jakieś 45 minut spacerkiem, czasami pojawiały się naturalne przyspieszacze takich spacerków w postaci niedźwiadków i wtedy w ciągu 20 minut można było znaleźć się w domku:). Ja trafiłam do kuchni, przygotowywanie posiłków, barów sałatkowych, serwowanie często pierwszy raz widzianych na oczy dań – to był nasz standard. Nauczyłam się przyrządzania ciekawych potraw i zostałam nawet odpowiedzialna za pieczenie ciasteczek, które nie wiadomo dlaczego znikały w oszałamiającym tempie.;o)

Pracę często wielogodzinną – jak to na kuchni bywa – wynagradzały nam wieczory w Poynt. Na piętrze znajdowały się nasze pokoje, natomiast na parterze był mini-bar gdzie serwowano amerykańskie specjały, oraz wielki salon z TV, kanapami i parkietem do tańczenia. Dobre położenie hoteliku sprawiało, że odwiedzali nas ludzie z pobliskich campów (wspólne zabawy, dyskoteki, oglądanie TV oraz wielogodzinne rozmowy na przeróżne tematy). Takie wieczory zaowocowały licznymi znajomościami z ludźmi z całego świata, pomogły nam też zebrać grupkę na małą jednodniową wycieczkę po okolicy. Oczywiście naszą „okolicą” zrobiła się Philadelphia (schody Rocky’ego) i Atlantic City (nie ma to jak jechać 6 godzin nad ocean żeby poszaleć 30 min na plaży ;o) – ale warto!!!). Na terenie campu tez nie brakowało atrakcji, z których mogliśmy korzystać. Zjazdy na linkach, narty wodne czy szaleństwo na trapezie to coś, o czym wcześniej nie myślałam, ale gdy nadarzyła się okazja nie mogłam sobie odmówić. Praca w bardzo zgranej grupie ludzi, która po trzech tygodniach rozumiała się niemal bez słów, oraz wieczory pełne atrakcji w Poynt (lekcje salsy, dyskoteki), spowodowały, że spanie po 4 h w nocy przez 9 tygodni stały się dla nas czymś normalnym ;).

Ale wszystko to, co dobre, kiedyś się kończy i tak było również z pobytem na ILC. Część pojechała do Chicago, Nowego Yorku, a ja wylądowałam u znajomego w New Jersey. Z ekipą z ILC zwiedziłam pieszo Nowy Jork, ale coś mnie ciągnęło gdzieś dalej, do ludzi, którzy postanowili odwiedzić Chicago. Oczywiście opcja podróży autobusem jakoś nie przemawiała do mnie i gdy nadarzyła się okazja wycieczki ze znajomym tirem – nie mogłam sobie tego odmówić. Całe 17 godzin jazdy z NY do Chicago w wielkim tirze to dopiero powód do zazdrości dla niejednego chłopaka ;). Dwa tygodnie w Chicago spędzone w naprawdę doborowym towarzystwie, zwiedzanie Sears Tower, fontanny świecące kolorowymi laserami, to coś, co do tej pory najmilej wspominam. Po tym wszystkim nadszedł nieunikniony moment – czas, aby myśleć o powrocie do domu, szkoły i znajomych.

Teraz wiem, że najlepszą decyzję, jaką kiedykolwiek podjęłam, była ta, kiedy zdecydowałam się na wyjazd z Camp America. Spędzenie urodzin na Manhattanie spacerując z grupką znajomych po oświetlonych neonami ulicach było najlepszym prezentem, jaki mogłam sobie wymarzyć. Oczywiście zaraz po przyjeździe zaczęłam załatwiać wszystko, aby wyjechać kolejny raz. Atmosfera panująca na obozie, ludzie z całego świata a także jeszcze wiele miejsc do odkrycia działają na mnie jak magnes, który przyciąga z ogromną siłą. Mam nadzieję, że ten magnes przyciągnie również Was!

Życzę równie wspaniałych wspomnień z wyjazdu i niezapomnianych wrażeń!

 

Autor: Anna Janicka