Moja przygoda z Camp America rozpoczęła się 3 lata temu. Miałam 18 lat, kiedy wyjechałam po raz pierwszy. Miała to być dla mnie próba przed maturą z języka angielskiego. Zdecydowałam się na program „counsellor” bo lubiłam dzieci i miałam z nimi dobry kontakt. Zawsze interesowałam się sztuką i pracami technicznymi, dlatego w formularzu zgłoszeniowym to właśnie zaznaczyłam jako moją specjalizację. Opiekowałam się wcześniej dziećmi i nie miałam problemu ze zdobyciem odpowiednich referencji.
W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień wylotu. Troszkę się bałam, bo nigdy wcześniej nie leciałam samolotem. Okazało się, że nie byłam sama, ponieważ razem ze mną leciało jeszcze kilka osób z programu. Na lotnisku JFK odebrał nas przedstawiciel Camp America i zabrał nas do hotelu Ramada w New Jersey, gdzie wraz z wieloma innymi uczestnikami programu spędziliśmy noc. Rano po tzw. „orientation” wsiadłam do autobusu i pojechałam do Pensylwanii.
Welcome to Camp Weequahic!!!
Po przyjeździe na camp dowiedziałam się, że będę opiekować się najmłodszymi dziewczynkami i że będę pracowała w dziale „arts & crafts”. Pierwszy tydzień nie był jednak łatwy. Musiałam przełamać „barierę językową”. Okazało się, że co innego lekcje angielskiego, a co innego żywy kontakt z nim. Na szczęście na obozie spotkałam się z bardzo życzliwymi ludźmi, dzięki którym szybko się przystosowałam i nabrałam pewności siebie. Starałam się stosować do „amerykańskiej zasady”: trzeba być open i flexible a wszystko będzie cool man :-). W ciągu kilku dni musieliśmy poznać wszystkie zasady, reguły i obowiązki jakie dotyczą nas na campie; uczono nas nawet, jak prawidłowo ścielić łóżka!
Ku mojemu zaskoczeniu pierwsze przyjechały busy z ogromnymi walizkami dzieci. Do counselorów należało rozpakowanie bagaży dzieci, którymi mieliśmy się opiekować. Mówili nam, że przez to poznamy lepiej ich osobowość :o). Kiedy wszystko zostało już powiedziane, a każda torba była rozpakowana, zostało nam trochę czasu na zrobienie tablic z powitalnymi napisami!
Pierwszy dzień z dzieciakami minął bardzo szybko. Musieliśmy się wszyscy poznać, zapamiętać imiona, zwiedzić okolicę. Na drugi dzień wszystko odbywało się już według ustalonego porządku. Od tej pory codziennie rano dostawaliśmy plan zajęć. Typowy dzień rozpoczynał się od pobudki. Później zbiórka i to, co dzieci lubią najbardziej- wznoszenie flagi! Potem śniadanie i pierwsze zajęcia, następnie lunch i znów zajęcia aż do kolacji. Zakończeniem dnia było „evening activity” – najczęściej występy magików, tancerzy, cyrkowców, piosenkarzy, etc. A na sam koniec wspólne odśpiewanie hymnu camp Weequahic!
Ja całe dnie spędzałam w arts&crafts, czyli pracowni plastycznej. Było to chyba najpopularniejsze miejsce na całym obozie! Uwielbiały tam chodzić zarówno dzieci jak i opiekunowie.
Na campie nie można było się nudzić. Codziennie działo się cos ciekawego. Camp to moje najwspanialsze 9 tygodni w ciągu całego roku!! Bardzo zżyłam się z moimi dziećmi. Nic dziwnego, poświęcałam im przecież cały swój czas! Starałam się być dla nich najlepszą koleżanką, siostrą a czasem nawet mamą!
Ale camp to był dopiero początek mojej przygody!!!
Podczas dni wolnych pojechałam nad Niagarę. Nigdy w życiu nie zapomnę tego widoku i jak tylko będę mogła wybiorę się tam jeszcze raz!
Po campie pojechałam z koleżanką na tydzień do jej znajomych pod Nowy Jork. Obeszłyśmy „cały” Nowy Jork na piechotę z mapą w ręku, wchodziłyśmy prawie do każdego muzeum i sklepu. 🙂
Jako ciekawostka do powielenia w Polsce – za wstęp do muzeum płaci się tam tyle, ile kogo stać.
Dziś nie wyobrażam sobie wakacji bez wyjazdu na mój ukochany camp. Kiedy wracam do domu, od razu tęsknię do przyjaciół z Campu Weequahic a szczególnie do moich dzieci. Życzę Wam takich samych wrażeń!!!
Autor: Agata Haladus